Kościół w Curtea de Argesz.

Legenda rumuńska.
Siedzieliśmy wieczorem na kamiennych stopniach prastarych aren rzymskich, sławnych aren Lutecji, w Paryżu, wypoczywając po skwarnym letnim dniu. Dwaj moi towarzysze, młody profesor świeżo upieczony inżynier, obaj Rumunji, prześpiewawszy kilka długich tęsknych pieśni narodowych, zamilkli, przypatrując się gonitwom dzieci po dawnej arenie. Mówiło się o starych legendach paryskich i machinalnie prawie spytałem:
– A wy nie macie legend w własnym kraju?
Mały inżynier przetarł szybkim ruchem swe odstępne binokle i zanim zatopiony zwykle w rozmyśleniach profesor matematyki zdecydował się na odpowiedź, zawołał żywo:
– Naturalnie że mamy. Nawet bardzo dużo. Ale najpiękniejszą i najciekawsza podług mnie, to legenda o mistrzu Manole.
– Niech pan opowie!
– Z przyjemnością, tylko wie pani, we mnie nie ma nic z poety. Sama się pani śmiała, że chcę przeprowadzić elektryczność i kaloryfery w starych pomnikach. Jednak opowiem, jak umiem.
Trzeba pani wiedzieć, że najpierwszą stolicą księstwa wołoskiego była w Curtea de Argesz. Nasze księstwa zaczęły się formować w początku XIV-go wieku.
– W początki XIII zauważył dbały o cyfry i o chwałę swego narodu matematyk.

Niech i tak będzie. Moja legenda pochodzi z początku XIV-ego wieku. Rządził wtedy książę Neagoe Bessarab, pan wielce pobożny, który przedsięwzął zbudowanie w Curtea de Agresz tak pięknego kościoła, aby równego mu nie było w całej Rumunji. Zona jego księżna Ruksandra…
– Despina – poprawił znowu sumienny profesor matematyki.
– Niech i tak będzie. Otóż żona jego sprzedała wszystkie swe klejnoty i oddała pieniądze na budowę kościoła. A budował go sławny ówczesny budowniczy mistrz Manole, który kochał się w kamiennych filarach i delikatnych koronkach z marmuru.
Tylko znać zła moc jakaś miała przystęp do tych murów, bo gdy je wybudowano do połowy, robot iść przestała. Co zbudowano dniem opadało w gruzy nocą. I nikt pojąć nie mógł przyczyny.
Aż pewnej nocy mistrz Manole ujrzał we śnie archanioła z mieczem ognistym i ten rzekł mu, iż aby zażegnać złą moc, trzeba w murze kościoła zamurować żywą niewiastę.
I obudziwszy się mistrz Manole zwierzył się ze snu swego robotnikom i pomocnikom. I uradzili razem, że którego żona pierwsza w południe przyniesie obiad mężowi, tę zamurują żywcem w murze kościoła.
Tego ranka nikt nie powracał. Wszyscy z bijącym sercem czekali południa, patrząc na zakręt drogi gdzie na wzgórzu tem ukazała się postać niewieścia. Była to żona samego misrtza Manole, młoda Rumunka, słynna z urody.
Zdrętwiał ze zgrozy mistrz Manole. I zaczął się modlić gorąco, aby Bóg zesłał taka burzę i ulewę, żeby żona jego nie mogła dojść do kościoła. Zahuczał grom, polały się potoki wody, strumień górski wystąpił z łożyska i rozlał się po dolinie, ale żona mistrza Manole, wiedziona miłością szła przez burzę i ulewę.
Zerwał się wicher szalony, aż zajęczały bory, zgięły się drzewa, świata nie było widać zza ulewy, ale żona mistrza Manole szła ciągle naprzód.
A gdy stanęła u progu kościoła, zapłakał gorzko mistrz Manole i nic nie mówiąc zaprowadził ją na miejsce, gdzie miała być żywcem zamurowana niewiasta. I zaczął murować dookoła niej,a ona stała bez ruchu, zdumiona, przerażona!
I tylko gdy doszedł do pasa jej, zaczęła pytać;
– Manole, Manole, co ty czynisz?
Ale mistrz Manole nie odpowiedział nic, tylko murował coraz prędzej. Już doszedł mu do ramion, a kobieta powtarzała ciągle:
– Manole, Manole, co ty czynisz?
I coraz wyżej szedł mur, coraz wyżej, aż zasłonił twarz i głowę zamurowanej, a w górze jeszcze słychać było słaby głos, jak tchnienie wiatru:
– Manole, Manole, co ty czynisz?
A gdy skończono kościół tak piękny, że do dziś dnia jest najpiękniejszym z kościołów rumuńskich, wszedł mistrz Manole na najwyższą wieżę i tam zrobił sobie skrzydła drewniane, aby sfrunąć na ziemię. Ale czy go zawiódł jego kunszt, czy oczy zmącone łzami wylanem po śmierci żony, niewiadomo, lecz zamiast latać spadł na ziemię przed progiem kościoła, z roztrzaskaną głową.
A w miejscu, gdzie upadł, wytrysło źródło wody gorzkiej, jak łzy mistrza Manole, smutne źródło żalu…
na areny Lutecji padał powoli ciepłu liljowy zmierzch. Zapalono krwawe lampy elektryczne, ukryte wśród zieleni drzew.

Zostaw komentarz

Twój adres mailowy nie będzie publikowany